czwartek, 2 lutego 2012

Poselstwo do Masława

Smutny był jesienny listopadowy wieczór roku 1046, gdy po niebie wicher gonił czarne, deszczowe chmury, a w lesie wyginał wierzchołki drzew i łamał z nich gałęzie.

Wśród leśnych, bagnistych polan wiła się droga, błotnista, poryta kopytami koni i nogami ludzi. Leżały na niej i na poboczach szczątki, połamanych sprzętów, sznurów i naczyń. Świadczyło to o przejściu wielu ludzi i ich obozowaniu wśród bagien leśnych. Nad okolicą snuły się pasemka dymu, unosząc się jakby z pogorzeliska. Boczną, leśną ścieżyną zbliżało się do tej drogi trzech jeźdźców. Szaty ich i pancerze pokrywał kurz i błoto, a Kobie były bardzo zdrożone.

Wyjechawszy na błotnistą drogę posuwali się nią wolno Sporo czasu minęło nim las począł rzednąć i oczom ich ukazało się niewielkie grodzisko rozsiadłe na pagórku, otoczone dwoma rzędami ostrokołów i wykopaną, głęboką fosą. Właściwie była to ruina gródka. Brama połamana, budowla żadna nie oparła się pożarom, gdzieniegdzie sterczały tylko grube, kamienne mury, które oparły się zniszczeniu. Znad resztek palących się szczątków, wśród połamanych sprzętów i potłuczonych naczyń unosiły się smużki dymu.

Podróżni przerażeni widokiem wolno zsiedli z koni. Najmłodszy z nich i widocznie najmniej zmęczony pozostawił konia towarzyszom i rzucił się do bramy grodu. Na podwórzu przeglądać zaczął zdruzgotane szczątki zabudowań. Zbliżył się ku wysypisku kamieni, które tworzyły jakby pieczarę, odwalił kilka nadpalonych belek i zaczął wołać:

- Jest tu kto? - Jest tu kto?

Odpowiedziała mu cisza. Ale po chwili dał się słyszeć nikły szmer i z jamy tej wypełznął okryty podartą siermięgą, poraniony i poczerniały od dymu postarzały mężczyzna. Młody podróżny krzyknął:

- Lasota! Żyw jesteś! Gadaj co się stało?

Człowiek, który wyszedł z jamy uścisnął nachylonego nad nim młodego rycerza i z trudem rzekł:

- Miłościwy pan Stańko! Wróciłeś panie do księcia. A tu nieszczęście. Ojciec wasz i służba nie żyją. Ja ranny…
- A matka i siostra? Gdzie Ofka? – zawołał Stańko.
- Nieszczęście – powiedział stary – zabrane, zabrane…
- Kto je zabrał? I dokąd?
- A któż by inny, jeśli nie Masław? A dokąd? To nie wiecie panie, że to mazowiecki władyka i na dworze w Płocku rządzi.- Tu sługa stary mówić przestał i zachwiał się bardzo znużony.

Stańko i towarzyszący mu dwaj rycerze podtrzymali słaniającego się Lasotę. Usadziwszy go na belce ocalałej z pożaru, dobyli z tobołów wiezionych na koniach mięsiwo i wino i dali mu jeść. Gdy posilił się, a wraz z nim podróżni, Lasota odetchnął głęboko i zaczął mówić:

- Panie mój, sporo czasu już upłynęło, odkąd z księciem Kazimierzem do Niemców wyjechałeś. W tym czasie na kraj nasz nieszczęścia spadały jedne po drugim. Po okolicach dalszych, po Śląsku i Wielkopolsce podniósł się bunt bezbożny. Chłopi zaczęli palić kościoły, księży zabijać, a wraz z nimi tych co ich bronili. Na ziemie nasze osłabłe po buncie napadł Brzetysław czeski. Niszcząc i mordując kraj całkowicie pustoszył. Wszędzie były krew i krzywdy ludzie. A pomocy znikąd. Tylko na Mazowszu naszym jaki taki ład pozostał. Przybył tu Masław, łaską króla Mieszka z pastucha podczaszym uczyniony i w imieniu króla i syna jego porządek utrzymywał. Ale wkrótce okazało się, że gdy Masław w Płocku osiadł, zaczął się Mazowsza księciem udzielnym głosić i władzę sobie całą przywłaszczył. Uzbroił drużynę ze służby swej i zbuntowanych chłopów, a także z ludzi na gościńcach znalezionych. A co mu było wojska mało, na pomoc hordy pogańskich Prusów sprowadził, którzy bez litości ziemie nasze pustoszyli. I teraz gdy w siłę obrósł Masław, jął niszczyć nieposłusznych mu rycerzy. I tak obległ na sza gródek. Twój Ojciec, a pan mój Doliwa śmiało z nim walczył, pięć dni gródka bronił, a teraz tylko trupy i zgliszcza… - A matka twoja i Ofka w niewoli.

Lasota mówić przestał i łzy mu pociekły z oczu. Zapadło milczenie. Po dłuższej chwili odezwał się jeden z towarzyszy Stańko:

- A my tu nie wiedząc nic od księcia Kazimierza jedziemy z poselstwem, by Masław wierny księcia, tak jak i jego ojca sługa, do księcia swego się przyłączył i pomógł mu powstanie pogańskie opanować i pokonać wrogich Czechów. A tu zamiast pomocy jeszcze jeden wróg się znalazł.

- Bywa i tak Wojsławie – rzekł do niego Stańko – Książę daleko stąd. I nie wszystko do niego dotarło. Udamy się jednak do Masława do Płocka, by mu poselstwo księcia przedłożyć. Przy tym prosić o uwolnienie matki i siostry.

- Tak trzeba uczynić – powiedział Wojsław – Może i Masław do rozumu powróci.

W ruinach gródka noc jakoś z trudem spędzili i następnego ranka po posiłku i nakarmieniu koni ruszyli w drogę. Do południa jechali leśnymi drogami aż wreszcie wyjechawszy na skraj drogi leśnej podjeżdżać zaczęli ku szeroko rozlanej Wiśle, która płynęła wezbrana od słot jesiennych.

Z dala na wysokim brzegu rzeki widać było zamczysko i gród u stóp zamku rozłożony. Obok zamku opasanego wałami w bok na prawo widniały wieże kościoła. Stańko wiedział, że to kościół benedyktynów, bo tu ich Bolesław, król Chrobry w roku 1015 osadził. Wokół zamku i kościoła roiło się od zebranych ludzi, kręciło się dużo zbrojnego wojska. Na niskim brzegu rzeki stały szeregiem powiązane czółna. Rycerze podjechali do nich wolno i przewoźnikom kazali przewieźć się na drugi brzeg. Po opłaceniu przewozu wyprowadzili konie z czółen i jęli wspinać się podchodzącymi pod wysoką skarpę ścieżkami.

Gdy zbliżyli się do murów zamczyska obskoczyli ich ubrani w skóry ludzie i zepchnęli z koni. Poszturchując poprowadzili do zamku. Tam Stańko w kłębiącym się tłumie ujrzał znajomą twarz. Był to Sobek, dawny druh jego ojca. W tej chwili i Sobek zobaczył rycerzy w tłumie i zaczął się do nich przepychać.

- Stańko! Ty tutaj! – zawołał - A rodzic twój?
- Rodzica Masław zabił. Matkę, zaś i siostrę w Płocku więzi.

Sobek zmieszał się. Poczerwieniał, potarł ręką czoło i rzekł cicho spuściwszy oczy:

- A ja mu z musu służę. Był on bliżej niż syn królewski. A żyć trzeba. A teraz w czym można ci pomóc?
- Jedziemy z poselstwem od księcia Kazimierza z dalekiego Magdeburga. Prowadź nas do Masława – rzekł Stańko.

Na znak Sobka ubrani w skóry baranie Prusowie odstąpili od rycerzy. Oni zaś poszli za Sobkiem w kierunku drewnianego dworu. Kręciła się przed nim i w środku ciżba sług nowego płockiego pana.

Mimo szat drogich i zawieszonych złotych pasów i łańcuchów mieli wygląd ludzi prostych i dzikich. Wrzawa podniosła się dookoła, po kątach rozpoczynały się bijatyki. Sobek z gośćmi przedarł się do najobszerniejszej izby. Tam mimo ciemności słabo rozjaśnionej maleńkimi okienkami i palącymi się łuczywami dostrzegli Masława siedzącego na paradnej ławie pokrytej czerwonym suknem. Poznał go zaraz Stańko, chociaż dawno go nie widział. Znał go też i Wojsław bo razem przebywali na królewskim dworze służąc królowi Mieszkowi. Obok Masława siedział ubrany w skóry dowódca Prusów, a dziko wyglądający ludzie z jego drużyny, uzbrojeni w topory, oszczepy, łuki i proce cisnęli się w kącie.

- Kto jesteście? – spytał Masław przybyłych nie poznając ich, lub udając że nie poznaje.

Rycerze skłonili mu się. I pierwszy odezwał się Stańko:

- Pozdrawiamy Cię Masławie od księcia naszego Kazimierza. Wie on, że utrzymujesz dla niego dzielnicą Mazowsze w ładzie i porządku, bo jesteś jego wiernym poddanym. Książę Kazimierz z posiłkami cesarskimi wiosną do kraju przybędzie, by uśmierzyć pogańskie bunty i walczyć z najeźdźcami Czechami. Liczymy na to, że wraz ze swoją waleczną drużyną u boku jego staniesz.
Chwilę trwała cisza, a potem twarz Masława zmieniła się od tłumionego jeszcze gniewu. Odezwał się:

- Kazimierz nie jest moim panem. Jestem mu równy, albo i silniejszy. Jak zechcę, z Prusami Czechów pokonam, a nawet i Niemców. A jeśli nawet i nie to i tak pozostanie na zawsze dla mnie mój kraj za Wisłą i mój Płock. Pomogą mi druhy moje – Prusowie.

Chciał Wojsław coś powiedzieć, ale Masław mu milczeć kazał. Odezwał się jeszcze raz Stańko:

- Niespomny na dawną przyjaźń zabiłeś ojca mego, a matkę i siostrę Ofkę więzisz w Płocku. Oddaj je Masławie.
- Ojciec twój nieposłuszeństwem wobec mnie na śmierć zasłużył – wybuchnął Masław – Ale dołącz się do mnie to siostrę i matkę uwolnię. Idźcie teraz do izby obok, posilcie się i odpocznijcie. I namyślcie się. Jak wstąpicie na mój dwór wielmożami was uczynię.
Skłonili się głęboko i prowadzeni przez Sobka odeszli do ustronnej izby. Tam po spożyciu podanego przez sługę posiłku zaczęli radzić po cichu jak bez wiedzy Masława opuścić gród płocki, a także nad sposobem dostania się do matki i siostry Stańka. Marzył on zobaczyć je, jeśli się da, to i wykraść z rąk Masława.

Przekupiona za namową Sobka paroma garściami złota stara służebna poprowadziła Stańka do odległej części dworu. Tam w ciemnej, ale dostatnio urządzonej izbie uwięzione były matka i siostra Stańka. Gdy zobaczyły go, zaczęły płakać najpierw z przerażenia, ze też jest jeńcem Masława, a potem z radości, ze jednak jest wolnym posłem od księcia Kazimierza. Ale gdy Stańko powiedział im, że myśli o ich uwolnieniu, nie zgodziły się.

- Nam wielka krzywda się nie dzieje – rzekła matka – Masław uczynił nam jedno zło, gdy zabił mego męża a waszego ojca. Ale teraz nie obchodzi się źle z nam. A tobie łatwiej będzie opuścić dwór Masława i gród płocki, gdy się niewiastami nie obciążysz.
Stańko musiał się zgodzić ze słusznością wywodów matki. Uścisną siostrę, a po ucałowaniu rąk matki wysunął się z ich izby.
W pobliskim korytarzu czekał na niego Sobek i zaprowadził do izby, w której czekali pozostali towarzysze.

Tam po dłuższej naradzie pokładali się na odpoczynek. Rankiem następnego dnia ochmistrz Masława zajrzał do izby, by wołać rycerzy swego pana. Ale izba była pusta. Dworacy i służba szukali po całym dworzyszczu, ale śladu nie znaleźli żadnego. Mimo przepytywania ludzi w Płocku i okolicach, a i przewoźników na Wiśle, próżne było kilkudniowe tropienie. Sobek zniknął wraz z posłańcami króla Kazimierza.

Minęło miesięcy kilka. Masław o uciekinierach zapomniał. Chciał się co prawda mścić na matce Stańka, ale wstyd mu było mordować starą kobietę. Straże większe tylko stały koło ich izby.

A Masław musiał myśleć o innych sprawach. Doszły go wieści, że książę Kazimierz z Niemiec do kraju wrócił, a wraz z nim przybyły posiłki niemieckie. Wrócił do kraju spustoszonego całkowicie przez czeskie najazdy księcia Brzetysława, a także przez hordy Masława i sprzymierzonych z nim Prusów. Gromadził rycerstwo z całego kraju i chciał rozprawić się najpierw z przywłaścicielem Mazowsza, a potem przeciw Czechom wystąpić. Tak się i stało. Książę, jego polscy rycerze i pułki niemieckie stoczyli w 1047r. bitwę pod Płockiem z potęgą Masława.

Bój był wielki. Tak zapalczywie biły się obie strony, że Wisła od krwi się zaczerwieniła. Książę Kazimierz też nie chcąc stać z boku wmieszał się w wir bitwy, aż ranny i długą walką zmordowany o mało życia nie postradał. Prosty żołnierz z wiru bitwy go uratował. Wdzięczny książę za wierność i usługę szlachcicem go uczynił i dobra mu w okolicach Płocka nadał.

Zwycięstwo odnieśli rycerze księcia Kazimierza. Był to początek jego działań, dzięki którym królem Odnowicielem został nazwany.
A uzurpator Masław? Po przegranej bitwie uciekł do Prusów, gdzie jego dawni sprzymierzeńcy powiesić go na szubienicy kazali z szyderczymi słowami: „wysokoś mierzył, wysoko wisisz”.

Stańko, po wygranej bitwie podążył do płockiego dworu, skąd uwolnił matkę i siostrę. I odtąd dzielił swój czas między służbę u boku króla Kazimierza i odbudowę spalonego rodzinnego gródka.

Legenda o Grocie Elżbiety

Dawno, bo prawie dziesięć wieków temu, żył w Płocku i panował książę Bolesław Krzywousty. Książę uwielbiał przyrodę, lubił spacerować brzegiem Wisły, gdy purpurowe promienie słońca odbijały się w rzece. Lubił spoglądać z Tumskiego Wzgórza, gdy słońce wstawało i wszystkie ptaki, rośliny budziły się do swego normalnego codziennego życia po gwiaździstej i księżycowej nocy.
Pewnego razu, gdy wracał ze swego codziennego spaceru ujrzał posłańca, który jechał gościńcem.
Zbliżył się więc do niego i zapytał:
- Co cię sprowadza w moje strony?
Jeździec zsiadł z konia i ukłonił się pięknie, gdyż wiedział, że ma przed sobą księcia władcę Polski.
- Najjaśniejszy panie przysyła mnie księżna Elżbieta, która pragnie wzbogacić twój skarbiec.
- Cóż to za dary?
Posłaniec wyjął ze swojej torby pergamin i zaczął czytać:
„Ja księżna Elżbieta pragnę
darować: cztery skrzynie
złota, sześć skrzyń srebra
skrzynie z diamentami, z
rubinami i z naszyjnikami
z pereł…”
Gdy skończył czytać książę zapytał:
- Kiedy księżna zechce nas odwiedzić?
- Jutro w południe przybędzie tu z całym orszakiem.
- A więc zapraszam cię do grodu, boś na pewno utrudzony podróżą.

Nazajutrz poddani przygotowali gród na przyjęcie księżnej. Znoszono mięsiwo oraz miód z całego grodu i przygotowano zamek na powitanie księżnej.
Gdy przybyła witały ją tłumy poddanych księcia. Była młoda , ładna, miała złote włosy, które spadały jej na ramiona. Oczy miała koloru morza, które zmieniały się w zależności od pogo
dy i od humoru. Była wysoka, ubrana w białą szatę przewiązaną złocistą wstęgą pasującą do koloru włosów.
Rycerze wprowadzili ją do Sali książęcej, gdzie siedział książę ubrany w odświętne szaty.
Księżna oddała pokłon władcy i opowiedziała mu o swoich kłopotach z Niemcami. Przyjechała prosić go o pomoc, gdyż nie ma tyle wojska, aby pokonać nieprzyjaciela. Niemcy grabią jej grody zabijają ludność i palą wsie.
Książę wysłuchał skarg i próśb księżnej Elżbiety. Zastanowił się i odrzekł:
- Wkrótce moje wojska mają zaprowadzić ład i porządek na ziemiach północnych.
Na następny dzień książę Bolesław i księżna Elżbieta wybrali się na spacer. Książę oprowadzał ją po Wzgórzu Tumskim. Kiedy spacerowali nad Wisłą księżnej Elżbiecie spodobała się bardzo wysoka skarpa. Największy zachwyt i ciekawość wzbudziły groty na skarpie. Jedną z nich nazwano „Grotą Elżbiety”, którą możemy obejrzeć i dziś. Pięknie wygląda z daleka, gdy patrzymy na nią z brzegu Wisły.

POWSTAŃCZA PARA

W Płocku przy ul. Królewieckiej 22 jeszcze dziesięć lat temu stała maleńka kapliczka. Ludzie mówili na nią "powstańcza" - legenda głosiła, że pod kapliczką pochowane są ciała powstańców styczniowych. Staraniem Miejskiego Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa rozkopano ten teren. I okazało się, że faktycznie w ziemi spoczywają dwa szkielety. Zanim pochowano je na cmentarzu garnizonowym, obejrzeli je specjaliści. Orzekli, że kości należały do bardzo młodych ludzi - 18-latka i kogoś jeszcze młodszego. Wersja z powstańcami stała się bardzo prawdopodobna. Tym bardziej że Stanisław Chęciński, wieloletni członek komitetu, często powtarzał taką legendę: w okolicach Królewieckiej 22 stał przed laty dom pewnego Rosjanina. W bramie domu żebrali młody powstaniec i sierota. W końcu zmarli, a Rosjanin ulitował się nad nimi i pochował ich gdzieś w pobliżu.



LEGENDA O PŁOCKIM CZAROWNIKU

Było to dawno, dawno temu. Może w IX wieku naszej ery, może wcześniej. Wisła w okolicach Płocka płynęła wówczas innym, niż obecnie korytem. Na jej prawym brzegu znajdowały się już pierwsze osiedla ludzkie: Ośnica i Osiany. Nieco później, a może równocześnie powstała osada na terenie naszego dzisiejszego Płocka.

Tu właśnie istniał ważny ośrodek kultu pogańskiego, którego centrum znajdowało się na obecnym Wzgórzu Tumskim. Przybywali doń ludzie z terenów tak na prawym brzegu Wisły, jak i na lewym.

Godzinami, po piaszczystych drogach ciągnęły się tłumy wyznawców bóstw, godzinami kursowały na Wiśle ogromne tratwy.

W owych czasach, żył na ziemiach płockich tajemniczy wróżbiarz, czarownik zwany Gościwitem. Pełnił on funkcję Kapłańskie, ale był również hutnikiem – kowalem. Posiadał nawet własny zakład „metalurgiczny”, w pobliżu murów obronnych grodu. Ludzie uważali go ponadto za guślarza, wysłannika boga Swaroga, a nawet za znachora, toteż jego kuźnia była m.in. miejscem zabiegów leczniczych.

Czarownik – kowal osiągnął wśród pogańskiego społeczeństwa wybitną pozycję, cieszył się ogromnym szacunkiem. Przypisywano mu mistyczne współdziałanie z bóstwem. Płocki wieszcz, jako najwyższy kapłan składał „Miłościwemu” żertwy ofiarne na ołtarzu kamiennym, zbudowanym ze zwykłych głazów polnych. Wśród krwawych darów przeważały krowy, świnie, owce i konie, czasem ofiary świątecznych libacji. W zależności od pór roku, pogańskie plemiona gromadziły się licznie na Wzgórzu Tumskim, aby uczestniczyć w głównych uroczystościach religijnych, takich jak: stado, kupała, dziady itp.

W owym tragicznym wiosennym dniu, obchodzono święto plonów i obfitości. Gdy blask księżyca oświetlił pobliskie lasy, na placu uroczysk zapalono ogniska ofiarne – znicze z łbem rogatego zwierzęcia – na cześć bóstwa. Stary Gościwit szeptał magiczne Zakęcia. Po chwili, przy głośnym śpiewie zgromadzonych: „Gdzie nasz konik pochodzi tam się żytko urodzi”, na rozkaz czarownika wzniesiono pierwszą ofiarę – białego ogiera z zagrody Benka zwanego również Brunonem. (Musicie wiedzieć, że rola konia w dawnym kulcie pogańskim była ogromna. Uważano go za zwierzęce wcielenie ducha zboża. Dlatego też składano ofiary z zabijanego konia, aby osiągnąć wysokie plony). Ogień prawie dogasał, a ludzie domagali się nowych darów. Był w tamtych czasach zwyczaj ofiarowania bóstwu co 5 lat młodej dziewczyny. Ta krwawa ofiara złożona na uroczysku płockim, miała zapewnić mieszkańcom osady urodzaj, obfite plony, płodność, pomyślny chów bydła, ptactwa, trzody chlewnej.

I właśnie w tym roku, los padł na 12-letnią Zytę, jedyną córkę Jaromira i Dobrawy. Na nic się zdały składane co dzień ofiary, wieczorne modły rodziców, a nawet próby przekupienia kapłana srebrnymi monetami kufickimi i arabskimi. Dziewczyna musiała umrzeć. Siwobrody Gościwit przywiązał ją do drewnianego, kilkumetrowego słupa wyobrażającego twarz ludzką (on także służył do praktyk czarodziejskich magii płodności). Narzędziem zbrodni był tłuk kamienny, stanowiący namiastkę młota kowalskiego. Wokół rozległo się ponure buczenie. Były to dźwięki kostek wirujących, aerofonów, tzw. hetek – guzików. Według pogańskich kronikarzy, posiadały one magiczną moc służącą do odpędzania złych mocy, nieszczęścia.

Po chrzcie Polski, słynny ośrodek kultu pogańskiego na Wzgórzu Tumskim, został zniszczony, a na jego miejscu, prawdopodobnie Mieszko I wzniósł gród obwarowany wałem drewniano – ziemnym. A wtedy, zgodnie ze słowami J. Święcickiego: „Płock, starożytnością, przyjemnym położeniem, wspaniałością znakomitego kościoła, jako stolica biskupia, wszystkie mazowieckie miasta przewyższył. Leży na wzgórzu wzniosłym, którego podnóże Wisła olbrzymie bałwany wód wiodąca, podmywa i pięknie wyspą formuje…”

Mimo, że od tamtych wydarzeń upłynęło wiele, wiele lat, niektórzy płocczanie, przechodząc wieczorem ścieżkami Wzgórza Tumskiego, słyszą ciche, żałosne jęki. Być może są to głosy wielu pomordowanych młodych dziewczyn, a wśród nich 12-letniej Zyty – ofiar pogańskiego kultu?

Skąd się wzięła nazwa ........ PŁOCK

Dawno, dawno temu, gdy na Mazowszu królowały bory, w małej osadzie rybackiej, u podnóża wysokiej góry, na brzegu szerokiej rzeki Wisły mieszkał ubogi chłop z żoną i jasnowłosym synkiem. Synek był już prawie wyrostkiem, a że charakter miał dobry, pomagał ojcu i matce ze wszystkich sił. Skoro świt mężczyźni w osadzie krzątali się przy swoich czółnach szykując je do połowu ryb na rzece. Kobiety pracowały w chatach i obrabiały małe poletka, na których uprawiano jęczmień.

Dzieciaki bawiły się przed domami w piasku, starsi chłopcy szli pomagać rybaczyć ojcom. Syn ubogiego był dobry nie tylko dla swoich, ale też pomagał każdemu, kto tylko potrzebował pomocy. Chodził więc po wsi, wspierał potrzebujących, a co w jednej chałupie usłyszał, to w drugiej opowiedział. I tak pomału wszyscy zaczęli nazywać go Plotkiem. Minęło kilka lat, chłopiec jeszcze bardziej wydoroślał. Pewnego razu na brzegu rzeki pojawiła się nie wiadomo skąd, obca starsza kobieta. Siedziała na kamieniu, trzymając utrudzone nogi w wodzie, a złocisty piach przesypywała przez stare, pomarszczone ręce. Słońce grzało, w nabrzeżnych krzewach ptaki wyśpiewywały swoje trele, a ona siedziała ze smutną twarzą i wpatrywała się w wartko płynącą wodę. Plotek ostrożnie podszedł do niej. Jakoś żal mu się zrobiło tej utrudzonej, a może i głodnej kobiety. Staruszka usłyszała szelest i zatrwożyła się. Zalęknionymi oczyma patrzyła na zbliżającego się młodzieńca. W jej starych i zmęczonych oczach zaszkliły się łzy. Plotek odważnie zapytał, jaka krzywda jest powodem jej smutku. Ponieważ chłopiec wyglądał na uczciwego człowieka, z chęcią opowiedziała mu o swoim wielkim kłopocie…

„Kiedyś miałam synka. Pacholę było bardzo mądre i nadzwyczaj dobre. Nazywał się Przemko. Rósł w spokoju ku radości mojej i ojca. Pwenego dnia do naszej wioski przybył nieznajomy mężczyzna. Był tak straszny i potężny, że wszyscy przerażeni pochowali się po swoich chatach i gdzie kto mógł. Lecz on nie zważał na ich strach. Swym potężnym głosem zażądał wszystkiego co mieli. Przestraszeni ludzie oddawali cały dobytek. Tylko u nas była taka bieda, że nie mieliśmy co dać, więc okrutny olbrzym sam sobie wybrał to, co jeszcze posiadaliśmy – za zabrał nam ukochanego Przemka. Zniknął z chłopcem tak błyskawicznie, jak się pojawił. Rozpacz nasza nie miała granic. Ojciec z dnia na dzień coraz bardziej zmartwiony niemożnością odzyskania syna, tracił siły, zdrowie i wreszcie zmarł z rozpaczy. Całe nieszczęście spadło na moją głowę. Chodzę po świecie wiele lat i szukam swego Przemka. Moją największą radością byłoby przed zbliżająca się śmiercią zobaczyć ukochanego syna”.

Staruszka skończyła swoją opowieść i rozpłakała się na dobre. Plotka tak wzruszyła ta opowieść biednej kobiety, ze postanowił odnaleźć Przemka i uradować zbolałe serce matki. Zaprowadził ją do chaty, pod opiekę rodziców, a sam udał się do najstarszego i najmądrzejszego z osady człowieka, który niejedno w życiu wiedział o rzeczach strasznych i niepojętych. Plotek dowiedział się od niego, że Przemko najprawdopodobniej jest uwięziony po drugiej stronie rzeki u władcy krainy borów, nieprzebytych bagien i jezior. Prędko zabrał się w drogę. Pożegnał matkę i ojca, a staruszce obiecał, że przyprowadzi syna. Wsiał do łodzi. Żegnali go wszyscy. Rzeka była nieprzyjazna. Łodzią kręciły wiry. Ale Plotek był silny i posiadał mocną wolę. Rzeka musiała ustąpić. Dalej drogę zagrodziły mu piaski i bagna. Tonął w nich po pas, ale otrzymany długi drąg od mądrego starca wyratował go z wciągającego piasku i topiących bagien. Ciężko było Plotkowi dostać się do okrutnego władcy borów. Teraz czekał go największy wysiłek. Władca borów był złośliwym i przebiegłym czarnoksiężnikiem i wiedział, że idzie do niego mocny człowiek po jego zdobycz, jaką był Przemko. Czarnoksiężnik na drodze Plotka stawiał wiele trudnych przeszkód, których niejeden rycerz by się przestraszył i zawrócił z drogi. Plotek szedł nieulękniony i bardzo śpieszył się, by zdążyć na czas, przed śmiercią staruszki. Nie pomogły żadne czary władcy borów. Plotek pokonał wszystkie przeszkody i dotarł do okrutnika, który dręczył ludzi. Siła tkwiąca w Plotku spowodowała, że cały zamek ukryty głęboko za rzekami, bagnami i jeziorami rozpadł się w gruzy, a sam władca borów zmienił się twardy kamień. Plotek odszukał Przemka i razem wrócili już bez żadnych przeszkód do osady nad rzeką, gdzie czekano ich z utęsknieniem i wielką nadzieją.

Radość była wielka wszystkich, a najbardziej starej kobiety z odzyskania syna, która od razu powróciła do zdrowia. Ojciec i matka Plotka byli dumni z takiego syna. Ludność wioski nad rzeką na cześć swojego bohatera nazwała osadę Plockiem.

Z wiekami Plock zmienił swoją nazwę na Płock, ale do dzisiejszego dnia nad brzegami tej największej polskiej rzeki Wisły pozostała ulica Rybaki na cześć dawnych mieszkańców tej prastarej osady
 
PŁOCK Z LOTU PTAKA .
 
 
 
 ULICA RYBAKI